środa, 26 października 2016

30 PAŹDZIERNIKA 2016 Niedziela
XXXI niedziela zwykła

 (Łk 19,1-10)
Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: Do grzesznika poszedł w gościnę. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło.



OBRAZ DO MODLITWY: wyobraźmy sobie Jezusa przechodzącego przez miasto Jerycho i spotykającego celnika Zacheusza, do którego wprasza się w gościnę, mimo że ta jego decyzja zgorszy towarzyszących Mu ludzi z tłumu.

PROŚBA O OWOC MODLITWY: prośmy o tak mocne pragnienie zobaczenia Jezusa, byśmy nie bali się podjąć dla tego każdego wysiłku i nawet narazić się na ośmieszenie.

PUNKTY POMOCNE DO MODLITWY:

1.      Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa

Mamy tu spotkanie Jezusa z bogatym Żydem, przełożonym poborców podatkowych w Jerycho. Celnicy Jerycha należeli do bogatszych w Palestynie, bo ich miasto leżało na trasie z Arabii do Palestyny, którą przewożono wiele towarów wschodnich. Zacheusz będąc niskiego wzrostu, dla uzyskania możliwości zobaczenia Jezusa podejmuje dosyć nietypową decyzję, wchodząc na przydrożną sykomorę, z której mógłby bez trudności zobaczyć przechodzącego w pobliżu Jezusa. Nie tylko musi zdobyć się przy tym na pewien wysiłek, ale także ryzykuje ośmieszenie wobec ludzi, którzy na tym drzewie go zobaczą.

Czy w nas jest tak wielkie pragnienie zobaczenia Jezusa? Jaki wysiłek jesteśmy w stanie podjąć, by móc to osiągnąć? Czy potrafimy dla zrealizowania tego pragnienia zaryzykować również ośmieszenie przed innymi ludźmi?

2.      Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu

Kiedy Jezus dotarł z tłumem pod drzewo, na którym był Zacheusz, nie tylko go zauważył, ale również dla niego specjalnie się zatrzymał. Co więcej, wprosił się w gości do jego domu. Fakt przyjęcia gościny u pogardzanego człowieka wzbudził szemranie tłumów otaczających Jezusa. Celnik otrzymał o wiele więcej niż oczekiwał. Jezus wynagrodził jego pragnienie i cały wysiłek, jaki dla jego realizacji podjął. Jezus nie tylko chce zobaczyć jego dom czy też go odwiedzić, lecz wręcz zapowiada mu, że musi się w nim zatrzymać!

Czy pozwalamy Panu Jezusowi wprosić się do naszego domu wtedy, kiedy On tego chce, nawet jeśli wcześniej takiej możliwości nie przewidywaliśmy? Czy mamy świadomość, że od Niego często otrzymujemy dużo więcej niż oczekujemy? Czy już takich sytuacji w życiu doświadczyliśmy?

3.      Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim

Dla Zacheusza jest to szczególna godzina łaski, wnosząca ogromną radość w jego zagubione w życiu serce. Jezus nie waha się nazwać go synem Abrahama, co zapewne dodatkowo zgorszy otaczające Go tłumy. I tłumaczy tym zdumionym sytuacją tłumom swoją misję pasterską, polegającą na szukaniu tego, co zginęło. Jezus „odnalazł” Zacheusza w jego zagubieniu, i to zaowocowało w postawie celnika, którą wyraża wobec wszystkich obiecując, że połowę swego majątku da ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdził, to zwróci mu poczwórnie. Zacheusz czyni to, mimo że Jezus wcale mu tego nie nakazał, i czyni to rozradowany.

Czy mamy tak głębokie duchowe doświadczenie bliskości Jezusa, że otwiera to hojnie nasze serca na innych ludzi? Czy jest w nas wrażliwość na ubogich i na tych, których w taki czy inny sposób skrzywdziliśmy?

ROZMOWA KOŃCOWA:            powierzmy Jezusowi nasze pragnienia serca, a szczególnie to, by móc Go zobaczyć i potem ugościć w naszym domu. Obiecajmy Mu zaangażowanie z naszej strony w tym, by móc Go spotkać na naszej drodze życia. I zastanówmy się wobec Niego, co moglibyśmy oddać z tego, co posiadamy, potrzebującym ludziom, i czy potrafimy wynagrodzić w jakiś sposób tym, których w naszym życiu skrzywdziliśmy.

Opracował O. Tadeusz Hajduk SJ

środa, 19 października 2016

    23 PAŹDZIERNIKA 2016 Niedziela XXX niedziela zwykła
    (Łk 18,9-14)
    Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony.

OBRAZ DO MODLITWY: wyobraźmy sobie nauczającego Jezusa i siebie samych pośród Jego słuchaczy oczekujących, by usłyszeć ważne dla nas prawdy życiowe.

PROŚBA O OWOC MODLITWY: prośmy o zrozumienie tej prawdy, której Jezus tu naucza, i o zdolność do wprowadzania jej w życie; o zdolność wyrażania w naszej modlitwie całej prawdy o sobie wobec Boga.

PUNKTY POMOCNE DO MODLITWY:
 1.      Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić
 Dzisiejszą przypowieść kieruje Jezus przede wszystkim do podejrzliwie obserwujących go faryzeuszy, którzy sami byli przekonani o swojej nienagannej religijnej poprawności, ale równocześnie żywili w sercu głęboką pogardę do innych ludzi, szczególnie tych, których oceniali jako poważnych grzeszników. Jezus mówi do nich przypowieść o ich przychodzeniu do świątyni na modlitwę, pokazując równocześnie także przychodzącego na modlitwę kogoś z tej grupy, która oni gardzili. Myślę, że ci ostatni słuchający tej opowieści mogli poczuć w sercu nadzieję.

My też przychodzimy do naszych świątyń, czy jednak zawsze po to, by się w nich modlić do Boga? A jeśli tak, to jak ta nasza modlitwa wygląda? Możemy skonfrontować to z postawami tych dwu opisanych dalej przez Jezusa ludzi.

2.      Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy

Faryzeusz zwraca się do Boga z dziękczynieniem, ale więcej w nim zwraca uwagi na samego siebie jako centrum tej modlitwy, oraz na innych ludzi, z którymi się porównuje dla pokazania swojej wyższości, niż na Boga samego, do którego te słowa wypowiada. A potem w dalszej części swej modlitwy przypomina Bogu o poprawności swego zachowania odnośnie postów i składanej ze wszystkiego dziesięciny. I ponownie to on sam tu pozostaje w centrum. Modlitwą swoją więc bardziej gloryfikuje samego siebie niż uwielbia Boga. A w dodatku wobec innych ludzi ma w sobie tylko pogardę. Nie jest miłe Bogu tego typu dziękczynienie, płynące z przeświadczenia o braku jakiegokolwiek zła w sobie i przekonania o całkowitej poprawności w czynieniu dobra.

Jakie jest nasze dziękczynienie Bogu za pokusy, które pokonaliśmy, i za natchnienia, za którymi poszliśmy? Czy mamy w tym świadomość, że cokolwiek dobrego by się wydarzyło w naszym życiu, jest to wyłączną zasługą Boga i właśnie Jego należy wielbić za wszystko? Czy nie mamy tendencji, by gardzić ludźmi i porównywać się z tymi, co wydają się mieć więcej grzechów niż my?

3.      Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.

Zupełnie inaczej wygląda modlitwa celnika, który pełen uniżenia nawet nie śmie podnieść oczu do Boga, lecz bijąc się pokornie w piersi wyznaje swoją grzeszność, i to nawet bez nazywania po imieniu swoich grzechów. Nie skupia się on na sobie, czy też na swoich grzechach, lecz skupia się na Bogu, od którego oczekuje przejawów litości wobec jego małości. Nie usprawiedliwia się ze swoich grzechów ani nawet nie obiecuje, że się z nich na pewno poprawi, lecz ufa jedynie Bożemu miłosierdziu. I to on odchodzi ze świątyni usprawiedliwiony przez Boga, który mu jego grzechy odpuszcza i daje łaskę do dalszej walki z pokusami.

Czy mamy poczucie swojej grzeszności i czy mamy serce otwarte na Boże miłosierdzie? Czy w stawaniu przed Bogiem z naszymi słabościami potrafimy bardziej zawierzać Jego miłosierdziu niż zajmować się swoimi grzechami? Czy nie szukamy czasem usprawiedliwienia naszych grzechów, zamiast zgodzić się, że byliśmy słabi, i trzeba prosić o litość miłującego nas Boga?
 ROZMOWA KOŃCOWA: stańmy przed Jezusem w świątyni naszego serca i najpierw uznajmy i poczujmy swoją grzeszność bez wnikania w jej przejawy, prosząc z celnikiem o Boże miłosierdzie. A potem spróbujmy spojrzeć z wdzięcznością w naszą codzienność unikając postawy faryzejskiej, czyli zobaczmy Boga czuwającego nad tym, byśmy nie ulegali pokusie i Boga dającego nam możliwości czynienia dobra wobec innych. Prośmy też, byśmy do nikogo w sercu nie żywili nigdy pogardy.
  Opracował O. Tadeusz Hajduk SJ

piątek, 14 października 2016

Lektura duchowa Biblii


Raniero Cantalamessa

1. Pismo Święte natchnione przez Boga

W Drugim Liście do Tymoteusza zawarte jest znane stwierdzenie: "Wszelkie Pismo jest natchnione przez Boga" (2 Tm 3, 16). Wyrażenie, które zostało przetłumaczone jako "jest natchnione przez Boga" lub "o Boskim natchnieniu", w języku oryginalnym zawiera się w jednym słowie theopneustos, które zawiera jednocześnie dwa słowa: Bóg (Theos) i Duch (Pneuma). Słowo to posiada dwa fundamentalne znaczenia: jedno bardzo znane, drugie zwykle pomijane, choć nie mniej ważne od pierwszego.

Znaczenie bardziej znane jest pasywne, podkreślane we współczesnych tłumaczeniach: Pismo Święte "jest natchnione przez Boga". Inny fragment Nowego Testamentu w ten sposób wyjaśnia to znaczenie: "Kierowani Duchem Świętym mówili od Boga święci ludzie"(2 P 1, 21). Jest to, krótko mówiąc, klasyczna doktryna o Boskim natchnieniu Pisma Świętego, którą wyznajemy jako artykuł wiary w Credo, kiedy mówimy, że "Duch Święty mówił przez proroków".

Doktryna ta odwołuje się do samego źródła całego misterium chrześcijańskiego, jakim jest Trójca Święta, tzn. jedność i odrębność trzech Boskich Osób. Duch Święty towarzyszy Słowu tak, jak w łonie Trójcy Świętej tchnienie Ducha Świętego jest związane z narodzeniem Słowa. Jak we Wcieleniu Duch Święty zstępuje na Maryję, aby Słowo stało się ciałem w jej łonie, tak też analogicznie (ale nie identycznie) Duch Święty działa w natchnionym pisarzu, uzdalniając go do tego, aby przyjął Słowo Boże i "wcielił" je w język ludzki.

Możemy wyobrazić sobie w ludzkich obrazach to wydarzenie, samo w sobie tajemnicze, natchnienia: Bóg "dotyka" swoim Boskim palcem - tzn. żywotną energią, którą jest Duch Święty –ów tajemniczy punkt, w którym duch ludzki otwiera się na nieskończoność i stąd owo dotknięcie - samo w sobie bardzo proste i chwilowe, jakim jest Bóg, które je prowokuje - rozchodzi się, jak fala dźwiękowa, na wszystkie władze człowieka - wolę, inteligencję, wyobraźnię i serce - przekładając się na myśli, obrazy i słowa. Powstaje tajemnicze przejście od boskiego poruszenia do rzeczywistości stworzonej, które można zaobserwować we wszystkich dziełach Boga ad extra: w stworzeniu, wcieleniu, w udzielaniu łaski.

Rezultat w ten sposób osiągnięty to rzeczywistość teandryczna, tzn. całkowicie Boska i całkowicie ludzka: dwa elementy wewnętrznie złączone choć nie "zmieszane". Magisterium Kościoła - w encyklikach Providentissimus Deus Leona XIII oraz Divino afflante Spiritu Piusa XII - mówi nam, że dwa elementy, boski i ludzki, pozostały nienaruszone. Bóg jest autorem głównym, ponieważ przyjmuje na siebie odpowiedzialność za to, co zostało napisane, determinując jego treść przez działanie swego Ducha; święty pisarz jednak jest również autorem w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ współpracuje w sposób istotny w tym dziele, poprzez swoją zwykłą, ludzką działalność, którą Bóg posługuje się jak narzędziem. Bóg – mówili Ojcowie - jest jak muzyk, który dotykając strun liry, sprawia, że drgają. Dźwięk jest całkowicie dziełem muzyka, ale nie istniałby bez strun liry.

Zazwyczaj podkreśla się w tym cudownym boskim dziele, tylko jeden efekt: bezbłędność Biblii, tzn., fakt, że Biblia nie zawiera żadnego błędu (jeśli rozumiemy "błąd" właściwie, tzn. jako brak ludzkich treści zawartych w określonym kontekście kulturowym, a więc wyrażonych przez tego, który pisze). Ale natchnienie biblijne tworzy coś o wiele więcej niż prostą bezbłędność Słowa Bożego (strona negatywna). Od strony pozytywnej tworzy niewyczerpalność, moc i witalność Bożą oraz to, co św. Augustyn nazywał mira profunditas - cudowna głębia[1].

W ten sposób jesteśmy gotowi do odkrycia drugiego znaczenia natchnienia biblijnego, mniej znanego, o którym wcześniej mówiłem. Z gramatycznego punktu widzenia imiesłów theopneustos jest w stronie czynnej, nie biernej. Jeśli jest prawdą, że tradycja i teologia zawsze wyjaśniały go w sensie pasywnym (natchniony przez Boga), to jest też prawdą, że ta sama tradycja potrafiła zauważyć w nim znaczenie aktywne. Pismo Święte – mówił św. Ambroży - jest theopneustos nie tylko dlatego, że "jest natchnione przez Boga", ale także dlatego, że "tchnie Boga", daje Boga![2] Teraz tchnie Boga!

Mówiąc o stworzeniu, św. Augustyn stwierdza, że Bóg nie stworzył rzeczy i potem sobie poszedł, ale "skoro pochodzą one od Niego, to w Nim też pozostają"[3]. Tak też jest ze słowami Boga: pochodząc od Boga, pozostają w Nim, a On w nich. Duch Święty, skończywszy "dyktować" Pismo Święte, jakby zamknął się w nim, zamieszkuje w nim i je ożywia nieustannie swoim boskim tchnieniem. Heidegger powiedział, że "słowo jest domem bytu"; my możemy powiedzieć, że "Słowo (pisane przez duże S) jest domem Ducha".

Soborowa konstytucja Dei verbum zawiera również ten nurt tradycji, kiedy mówi, że "Pisma natchnione przez Boga (natchnienie pasywne!) i spisane raz na zawsze, niezmiennie przekazują Boże Słowo i sprawiają, że w wypowiedziach Apostołów i proroków rozbrzmiewa głos Ducha Świętego (natchnienie aktywne!)"[4].

Jeszcze raz musimy stwierdzić niezwykłe podobieństwo pomiędzy misterium Eucharystii i Słowa Bożego. We Mszy św., najpierw przez epiklezę i konsekrację, Duch Święty daje nam Eucharystię, a potem Eucharystia w komunii św. daje nam Ducha Świętego. Na początku i raz na zawsze Duch Święty natchnął Pismo Święte, a teraz za każdym razem, kiedy je otwieramy, Pismo Święte tchnie Ducha Świętego! Są to natchnienia, które poruszają naszą wolę ku dobru, światła, które oświecają nasz umysł, uczucia serca...


2. Doketyzm i ebionizm biblijny

Teraz musimy dotknąć problemu bardziej delikatnego: w jaki sposób zająć się Pismem Świętym, aby naprawdę "uwolniło" dla nas Ducha, którego zawiera? Jak "wyjaśniać" Pisma, tzn. - biorąc dosłownie ten termin – jak wnikać w jego zakamarki w taki sposób[5], aby wydały naprawdę tę woń Boga, którą dzięki wierze wiemy, że w sobie zawierają? Mówiłem, że Pismo święte jest rzeczywistością teandryczną, tzn. bosko-ludzką. Prawem każdej rzeczywistości teandrycznej (jaką jest np. Chrystus i Kościół) jest to, że nie można odkryć w niej elementu boskiego, nie wychodząc od ludzkiego. Nie można odkryć w Chrystusie boskości, nie odnosząc się do Jego konkretnego człowieczeństwa.

Ci, którzy w starożytności twierdzili inaczej, popadli w doketyzm. Gardząc u Chrystusa Jego ciałem i ludzkimi oznakami, jako zwykłymi "pozorami" (dokein), zagubili także jego rzeczywistość najgłębszą i na miejsce Boga żyjącego, który stał się człowiekiem, wstawili swoją wymyśloną ideę Boga. Na tej samej zasadzie, nie można odkryć w Piśmie Świętym Ducha, nie wychodząc od litery, tzn. od konkretnej powłoki ludzkiej, którą Słowo Boże przyjęło w różnych księgach i natchnionych autorach. Nie można odkryć w nim znaczenia boskiego, nie wychodząc od ludzkiego znaczenia, tego, które zawarli ludzcy autorzy – Izajasz, Jeremiasz, Łukasz, Paweł itd.

W tym znajduje swoje pełne wyjaśnienie ogromny wysiłek studiów i badań, które dotyczą księgi Pisma Świętego. Istnieje rzesza wiernych, którzy poświęcają całe swoje życie po to, aby rzucić światło na problemy biblijne; problemy, które dotyczą samego tekstu Pisma Świętego, kontekstu historycznego i kulturalnego poszczególnych ksiąg, różnych rodzajów literackich, źródeł wewnętrznych i zewnętrznych Biblii, dokładnego znaczenia każdego fragmentu... Braciom tym należy się od ludu chrześcijańskiego wielka wdzięczność; kiedy otwieramy naszą Biblię, nawet nie zauważając tego, pojmujemy w pełni owoc ich trudu i ubogacamy się nim.

Fundamentalizm nie jest jednak jedynym niebezpieczeństwem, które zagraża egzegezie biblijnej. Podawałem za przykład Chrystusa: wobec osoby Jezusa nie istniało tylko niebezpieczeństwo doketyzmu, tzn. pominięcia człowieczeństwa; istniało także niebezpieczeństwo zatrzymania się na nim, widząc w Nim tylko człowieka i nie odkrywając boskiego wymiaru Syna Bożego. Krótko mówiąc istniało niebezpieczeństwo ebionizmu. Dla ebionitów (którzy byli judeochrześcijanami) Jezus był wielkim prorokiem, może nawet największym z proroków, ale nikim więcej. Ojcowie Kościoła nazwali ich ebionitami (od ebionim - ubodzy), wyrażając w ten sposób fakt, że byli ubodzy w wiarę.

Tak dzieje się także z Pismem Świętym. Istnieje ebionizm biblijny, tzn. ryzyko zatrzymania się na literze i traktowania Biblii jako wspaniałej księgi, nawet najwspanialszej księgi ludzkości, ale księgi tylko ludzkiej. Niestety popadamy w ryzyko zredukowania Pisma Świętego do jednego tylko wymiaru. Rozbicie jedności (teandrycznej) nie zmierza dzisiaj w kierunku doketyzmu, ale w kierunku ebionizmu.

Kierkegaard napisał następujące słowa, które po upływie półtora wieku zachowują w dużej części swoją aktualność, również dla katolików: "Jak czyta się Słowo Boże w chrześcijaństwie? Gdybyśmy się podzielili na dwie klasy, by nie zagubić się w lesie pojedynczych przypadków, trzeba by powiedzieć: Większość nie czyta nigdy Słowa Bożego, mniejszość czyta je w sposób bardziej lub mniej uczony, tzn. nie czyta Słowa Bożego, ale wpatruje się w zwierciadło ("wpatrywać się w zwierciadło" oznacza zatrzymać się na problemach krytycznych, na literze Pisma Świętego). Albo, żeby powiedzieć tę samą rzecz innymi słowy: większość uważa Biblię za księgę przestarzałą i odstawia ją na bok, mniejszość uważa ją za pismo antyczne o wyjątkowej wartości, oddając się jego studium ze zdumiewającą gorliwością i bystrością umysłu"[6].

Wielu badaczy wyjaśnia Biblię, świadomie używając jedynie metody historyczno-krytycznej. Nie mówię o badaczach niewierzących, dla których byłoby to normalne, ale o naukowcach którzy uważają się za wierzących. Sekularyzacja sacrum w żadnym wypadku nie objawiła się tak wyraźnie, jak w sekularyzacji świętej Księgi. Chcieć pojąć wyczerpująco Pismo święte, studiując je tylko przy użyciu narzędzia, jakim jest analiza historyczo-filologiczna, to tak, jakby chcieć odkryć czym jest Eucharystia, opierając się jedynie na analizie chemicznej hostii konsekrowanej! Analiza historyczno-krytyczna, nawet gdyby miała być posunięta do najwyższej doskonałości, przedstawia w rzeczywistości dopiero pierwszy stopień poznania Biblii, dotyczący litery.

Jezus stwierdza uroczyście w Ewangelii, że Abraham "widział Jego dzień" (por. J 8, 56), że Mojżesz "napisał o Nim" (por. J 5, 46), że Izajasz "widział Jego chwałę i mówił o Nim" (por. J 12, 41), że prorocy i psalmy, i wszystkie pisma mówią o Nim (por. Łk 24, 27.44; J 5,39), ale dzisiaj tzw. egzegeza naukowa waha się mówić o Chrystusie, nie zauważa Go praktycznie w żadnym fragmencie Starego Testamentu, albo przynajmniej lęka się mówić, że Go zauważa, aby nie zdyskredytować się "naukowo". Tylko pozornie te dwa nadużycia - hiperkrytycyzmu i fundamentalizmu - są wobec siebie przeciwstawne: mają wspólne to, że zatrzymują się na literze, pomijając Ducha.

Największym minusem egzegezy wyłącznie naukowej jest to, że zmienia ona całkowicie relacje pomiędzy egzegetą a Słowem Bożym. Aby zrozumieć znaczenie tego stwierdzenia, trzeba wziąć pod uwagę to, co wydarzyło się na płaszczyźnie ogólnej w teologii. Posiadamy obecnie dobre opracowania naukowe, które zrekonstruowały rozwój znaczenia słowa "teologia" od początków aż do naszych czasów. Studia te ukazały jasno ewolucję i swego rodzaju rozłam, który nastąpił ok. wieku XII. Do tego momentu termin "teologia" wskazywał na "pewien sposób poznania Boga i mówienia o Nim". Sposób ukierunkowany na uwielbienie, adorację, pełne przyjęcie Boga do własnego życia.

Teologia była widziana jako mądrość, jako łaska i charyzmat. Tyko Duch Święty, który przenika głębokości Boga – myślano – może nauczyć mówić o Bogu. "Jeśli jesteś teologiem, będziesz się prawdziwie modlił, a jeśli się modlisz, jesteś prawdziwym teologiem" – mówił Ewagriusz[7]. Kiedy po raz pierwszy słowo "teologizować" (theologein) pojawia się w języku chrześcijańskim, oznacza ono "głosić w hymnach boskość Chrystusa"[8].

Począwszy od XII w. teologia zyskuje nowe znaczenie: poznania harmonijnego i naukowego danych Objawienia, racjonalnego wyjaśnienia tego, co dotyczy religii chrześcijańskiej. Krótko mówiąc, powstaje koncepcja teologii jako nauki. W momencie, w którym następowała ta przemiana, nie miała ona jeszcze w sobie nic szczególne rewolucyjnego. Nie odrzucała bowiem owego religijnego elementu pokornego poddania się Bogu, związanego od zawsze z działalnością teologiczną. Teologia była królową nauk i na uniwersytetach uznawano jej prymat wobec wszystkich innych dyscyplin. Można powiedzieć, że to ona "kształtowała" inne nauki i zresztą wszystkie nauki były jeszcze wówczas pojmowane w kluczu sakralnym i religijnym.

Minus pojawił się później, kiedy zmieniły się relacje. Nauki wyzwoliły się; nauką w pełni tego słowa znaczeniu stała się filozofia, a w końcu, w ostatnich wiekach fizyka, dzisiaj biologia. W tym momencie to inne nauki nakładają niedostrzegalnie własny statut nauki na teologię. Jeden z postulatów naukowości dzisiaj to ten, że naukowiec ma być neutralny wobec przedmiotu swoich poszukiwań, a nawet, że ma go zdominować i opanować. Kiedy chce się wygłosić pochwałę wobec jakiegoś naukowca, mówi się, że opanował doskonale swój przedmiot.

Lecz kiedy tę zasadę naukową, skądinąd mającą swoją wartość, stosuje się do teologii, natychmiast pojawia się jej nieadekwatność. Jak można "zapanować" nad Bogiem czy nad Pismem świętym? W tym jedynym przypadku przedmiot jest ponad podmiotem i nie może zostać opanowany, nie można pozostać neutralnym wobec niego.

To, co święty Paweł w Liście do Rzymian nazywa bezbożnością, rzuca światło także na ten problem dotyczący Pisma świętego. O Piśmie świętym tym bardziej należy powiedzieć to, co się mówi o stworzeniu: to, co można dowiedzieć się o Bogu, jest w nim objawione, ukazane ludziom. Nie można więc usprawiedliwić tych, którzy badają Pisma bez oddawania chwały i wdzięczności Autorowi, ale dają upust swoim wymysłom i stawiają stworzenie ponad Stworzycielem, tzn. ich stworzenie, ich egzegezy i hermeneutykę ponad dzieło Stworzyciela, którym jest właśnie Pismo święte (por. Rz 1,18).

Co powiedzielibyśmy o filologach, którzy badaliby źródła Dantego, ich ewolucje, układ treści, zanim zostały przez niego przyjęte i przekształcone w Boską komedię, i w końcu stwierdziliby, że to jest rzecz ważniejsza i o wiele bardziej poważna niż to, by czytać, smakować, podziwiać i pozwolić się pochwycić urokowi poezji, mocy natchnienia, krótko mówiąc, formie końcowej wydobytej z tych materiałów? Co powiedzieć o badaczach, którzy uważaliby, że zrekonstruowanie różnych form obecnych w historii Fausta, począwszy od Marlowa do Goethego, albo stadiów ewolucji rodzaju symfonicznego obecnych w okresie przed Bethowenem, to rzecz ważniejsza niż przeczytanie Fausta lub wysłuchanie Dziewiątej symfonii? Mało tego, którzy baliby się dać ponieść sile tych dwóch arcydzieł, lękając się, że w takim wypadku nie zdołaliby wypełnić swojego obowiązku krytyków? A jednak to właśnie czyni się od pewnego czasu dzisiaj w niektórych środowiskach z pismami natchnionymi przez Boga. Rzeczą najważniejszą stało się to, by je rozłożyć i zrekonstruować.

Jeśli ktoś oczekuje, że będzie dotknięty przez słowo – zauważa Kierkegaard – dopiero wtedy, gdy rozwiąże wszystkie problemy związane z tekstem, z wariantami, z różnicami opinii u badaczy, nie doczeka się tego nigdy. To stanie się nawet mechanizmem obronnym przed Słowem Bożym. Słowo Boże zostało dane po to, abyś je wprowadzał w życie, a nie żebyś ćwiczył się na nim w egzegezie jego tajemnic. Panuje "inflacja hermeneutyki" i najgorszym jest to, że wierzy się, iż rzeczą najważniejszą w stosunku do Biblii jest hermeneutyka, a nie życie[9].

Konsekwencją tego wszystkiego jest zamkniecie się i "złożenie się" pism Księgi. Ponownie staje się ona księgą "zapieczętowaną", księgą "zakrytą", ponieważ – mówi św. Paweł – ta zasłona "zostaje zerwana w Chrystusie", kiedy następuje "nawrócenie ku Niemu", tzn. kiedy rozpoznaje się na kartach Pisma świętego Chrystusa (por. 2 Kor 3,15-16). Z Biblią dzieje się tak, jak z niektórymi bardzo wrażliwymi roślinami, które zamykają swoje liścia, skoro tylko zostaną dotknięte przez jakieś obce ciało, albo jak z niektórymi muszlami, które zamykają swoją skorupę, aby uchronić perłę, którą noszą wewnątrz. Perłą Pisma św. jest Chrystus.

Inaczej nie można wyjaśnić tak wielu kryzysów wiary u badaczy Biblii. Kiedy pojawia się pytanie o duchową oschłość panującą w niektórych seminariach i miejscach formacji, szybko można odkryć, że jedną z głównych przyczyn jest sposób, w jaki jest wykładane w nich Pismo święte. Kościół żył i żyje z lektury duchowej Biblii; kiedy odetnie się ten kanał, który odżywia życie religijne, gorliwość, wiarę, wówczas wszystko usycha i marnieje. Nie rozumie się już wówczas liturgii, która cała jest oparta na lekturze duchowej Pisma świętego albo też przeżywa się ją jako moment oderwany od prawdziwej osobistej formacji, jako moment, który zaprzecza temu, czego wcześniej nauczyło się w klasie.


3. Duch daje życie

Kiedy przez długi okres czasu nie używa się kończyny ciała, na przykład stopy, koniecznym jest potem, chcąc powrócić do formy, poddać tę kończynę rehabilitacji. Lud chrześcijański przez zbyt długi okres czasu nie używał tej "kończyny" witalnej, jaką jest Biblia i teraz ma potrzebę przywrócić jej sprawność. Dla niektórych taka rehabilitacja polega na wzięciu do ręki Biblii i czytaniu jej, ponieważ może nie zainteresowali się nią jeszcze nigdy na serio i całościowo. Dla innych, którzy znają ją i może przez długi czas ją studiowali, taka rehabilitacja będzie polegać na ponownym przyzwyczajeniu się do owej lektury duchowej, która przez całą epokę patrystyczną i średniowieczną stanowiła pierwotne źródło mądrości i duchowości Kościoła.

Znakiem wielkiej nadziei jest to, że wymóg lektury duchowej Pisma Świętego, opartej na wierze, zaczyna być dzisiaj odczuwany właśnie przez niektórych najbardziej wybitnych egzegetów. Jeden z nich napisał ostatnio: "Jest sprawą pilną, aby wszyscy, którzy studiują i interpretują Pismo Święte, zainteresowali się na nowo egzegezą Ojców, by ponownie odkryć, obok swoich metod, ducha, który ich ożywiał i głębokie uczucie, które inspirowało ich egzegezę. W ich szkole musimy nauczyć się interpretować Pismo Święte nie tylko z punktu widzenia krytycznego i historycznego, ale w Kościele i dla Kościoła" (I. de la Potterie). Ojciec Henri de Lubac, w znanym dziele na temat egzegezy średniowiecznej, ukazał spójność, solidność i nadzwyczajną owocność egzegezy duchowej praktykowanej przez Ojców starożytnych i średniowiecznych.

Trzeba jednak powiedzieć, że Ojcowie nie czynią nic innego na tym polu, jak tylko aplikują (używając narzędzi niedoskonałych, które wówczas mieli do dyspozycji) czyste i proste nauczanie Nowego Testamentu. Innymi słowy nie są inicjatorami, ale kontynuatorami tradycji, która rozpoczęła się w osobach Jana, Pawła i samego Jezusa. Oni nie tylko praktykowali przez cały czas lekturę duchową Pisma Świętego, tzn. lekturę w odniesieniu do Chrystusa, ale także ukazali zasadność takiej lektury, stwierdzając, że wszystkie Pisma mówią o Chrystusie (por. J 5, 39), że w nich był już "Duch Chrystusa", który działał i mówił przez proroków (por. 1 P 1, 11), że wszystko w Starym Testamencie jest mówione "na sposób alegorii", tzn. w odniesieniu do Kościoła (por. Ga 4, 24), albo też "ku pouczeniu nas" (1 Kor 10, 11).

Lektura duchowa Biblii nie oznacza więc lektury budującej, mistycznej, subiektywnej, albo gorzej jeszcze, fantazyjnej, w przeciwieństwie do lektury naukowej, która byłaby obiektywna. Przeciwnie, jest to lektura najbardziej obiektywna spośród możliwych, ponieważ opiera się na Duchu Bożym, a nie na duchu ludzkim. Lektura subiektywna Pisma Świętego (oparta na wolnej analizie) rozszerzyła się właśnie wtedy, gdy została porzucona lektura duchowa i tam, gdzie zaprzestano ją praktykować.

Lektura duchowa jest więc czymś precyzyjny i obiektywnym; jest to lektura czyniona pod przewodnictwem albo w świetle Ducha Świętego, który natchnął Pismo Święte. Opiera się na wydarzeniu historycznym, tzn. na odkupieńczym akcie Chrystusa, który przez swoją śmierć i zmartwychwstanie wypełnia plan zbawienia, realizuje wszystkie figury i proroctwa, odsłania wszystkie ukryte tajemnice i daje prawdziwy klucz do lektury całej Biblii. Apokalipsa wyraża to wszystko w obrazie Baranka zabitego, który bierze do ręki księgę i łamie jej siedem pieczęci (por. Ap, 5, 1).

Kto chciałby po Nim czytać Pismo Święte, pomijając ten akt, przypominałby kogoś, kto próbowałby czytać partyturę muzyczną w kluczu "fa" po tym, jak kompozytor wprowadził do fragmentu klucz "sol": każda pojedyncza nuta wydawałaby wówczas fałszywy dźwięk. Nowy Testament nazywa nowym kluczem "Ducha", a starym kluczem "literę", mówiąc, że litera zabija, a Duch ożywia (2 Kor 3, 6).

Przeciwstawiać sobie "literę" i "Ducha" nie oznacza przeciwstawiać Starego i Nowego Testamentu, jakby pierwszy przedstawiał tylko literę, a drugi tylko Ducha. Oznacza raczej przeciwstawiać sobie dwa różne sposoby czytania, zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu: sposób, który pomija Chrystusa i sposób, który ocenia wszystko w świetle Chrystusa. Dlatego Kościół może widzieć wartość w jednym i drugim Testamencie, ponieważ oba mówią o Chrystusie.

Lektura duchowa nadaje nawet Staremu Testamentowi nową siłę i światło, które były wcześniej nieznane, a które pojawiają się dopiero wtedy, gdy się odkryje, że mówi on o czymś innym; że poza znaczeniem dosłownym i konkretnym, posiada on także znaczenie symboliczne, które przekracza samo siebie. Innymi, bardziej tradycyjnymi słowy: w momencie odkrycia, że mówi on "przez alegorię" (Ga 4, 24).

Św. Augustyn pisze: "Wszystko to, co się nasuwa za pośrednictwem symboli, dotyka i rozpala serce o wiele bardziej niż uczyniłaby to sama prawda, gdyby została przedstawiona bez tajemniczej powłoki obrazów... Naszą wrażliwość trudno jest rozpalić, dopóki zostaje ona związana z rzeczywistością czysto konkretną, ale jeśli zostanie ukierunkowana ku symbolom wziętym ze świata cielesnego i stamtąd przeniesiona na płaszczyznę rzeczywistości duchowych, na które wskazują owe symbole, nabiera żywotności już przez sam fakt tego przejścia i rozpala się jeszcze bardziej, jak pochodnia w ruchu"[10].

Coś podobnego dokonuje się u chrześcijanina w momencie przejścia od Nowego do Starego Testamentu, od proroctwa do rzeczywistości. W przejściu tym umysł "rozpala się", jak pochodnia w ruchu. Opis cierpień Sługi cierpiącego u Izajasza 53 posiada swoisty sposób mówienia o męce Chrystusa, którego nie może zastąpić żadna narracja historyczna Ewangelii. Język pośredni - zarówno symboliczny sakramentów, jak i profetyczny Pisma Świętego - jest, w pewnym sensie, mniej wystawiony na wyczerpanie się, ponieważ mówi i nie mówi; bardziej niż stwierdzać, sugeruje, przywodzi na myśl, a zatem prowokuje za każdym razem nowe poruszenie serca. Stary Testament nie jest zatem pozbawiony możliwości lektury duchowej, ale przeciwnie, uprzywilejowany do maksimum. Kiedy św. Paweł mówi: Duch daje życie, trzeba to rozumieć, że daje życie także literze, także Staremu Testamentowi!

4. To, co Duch mówi do Kościoła

Lektura duchowa nie dotyczy jednak tylko Starego Testamentu; w innym sensie dotyczy także Nowego Testamentu. Również on winien być czytany w sposób duchowy. Czytać w sposób duchowy Nowy Testament, oznacza czytać go w świetle Ducha Świętego danego Kościołowi w dzień Pięćdziesiątnicy, aby doprowadzić go do całej prawdy, tzn. do pełnego zrozumienia i realizacji Ewangelii.

Jezus sam wyjaśnił, z góry, związek między swoim Słowem, a Duchem, którego miał posłać (chociaż nie powinniśmy myśleć, że uczynił to w pojęciach dokładnie takich, jakich używa w tym względzie w Ewangelii św. Jana). Duch – czytamy u Jana - "nauczy i przypomni" wszystko to, co Jezus powiedział (por. J 14, 25), tzn. pozwoli to zrozumieć dogłębnie ze wszystkimi powiązaniami. On "nie będzie mówił od siebie", tzn. nie powie rzeczy nowych w stosunku do tych, które powiedział Jezus, ale - jak mówi sam Jezus - weźmie z mojego i wam objawi (J 16, 13-15).

Jezus nie powiedział wszystkiego otwarcie; były kwestie, których uczniowie nie potrafili jeszcze "unieść". Duch Święty został posłany, aby doprowadzić uczniów do pełnej prawdy jeszcze nie osiągniętej. Możemy więc powiedzieć, że lektura duchowa w pełnym tego słowa znaczeniu, to ta, w której Duch Święty uczy czytać Stary Testament w odniesieniu do Jezusa i uczy czytać Stary i Nowy Testament razem w odniesieniu do Kościoła.

W tym widać, jak lektura duchowa integruje i przekracza lekturę naukową. Lektura naukowa zna tylko jeden kierunek: historyczny. Wyjaśnia to, co następuje potem w świetle tego, co było przedtem; wyjaśnia Nowy Testament w świetle Starego, który go poprzedza i wyjaśnia rzeczywistość Kościoła w świetle Nowego Testamentu. Spora część wysiłku krytycznego wokół Pisma Świętego polega na przedstawieniu nauczania Ewangelii w świetle tradycji starotestamentalnych, egzegezy rabinistycznej itd. Krótko mówiąc, polega na badaniu źródeł (na tej zasadzie bazuje Kittel i wiele innych pomocy biblijnych).

Lektura duchowa uznaje w pełni wartość tego kierunku poszukiwań, ale do niego dołącza inny, odwrotny. Polega on na wyjaśnieniu tego, co dokonało się przedtem, w świetle tego, co następuje potem; na wyjaśnieniu proroctwa w świetle jego realizacji, Starego Testamentu w świetle Nowego i Nowego Testamentu w świetle Tradycji Kościoła. Dopiero po tym, jak Bóg zrealizował swój plan, rozumie się sens tego, co wcześniej przygotował i zapowiedział. W odniesieniu do tego, lektura duchowa Biblii znajduje szczególne potwierdzenie w zasadzie hermeneutycznej "historii wydarzeń" Gadamera (Wirkungsgeschichte), według której, aby zrozumieć tekst, trzeba wziąć pod uwagę skutki, które spowodował w historii, wchodząc w nią i dialogując z nią[11].

To, jak mówiłem, nie dotyczy tylko przejścia od Starego Testamentu do Nowego, ale również przejścia od Nowego Testamentu do Kościoła, ponieważ dopiero w świetle tego, co Duch realizuje w Kościele, odkrywa się stopniowo nieskończone możliwości i związki słowa z misterium Chrystusa. Tradycja jest jak wielka skrzynia rezonansowa Pisma Świętego. Czym byłaby wiolonczela, w której byłyby tylko struny, które drgają, a nie byłoby owej cudownej wklęsłości w drewnie - odpowiednio dobranym, wysuszonym i wygładzonym - w której dźwięk, można powiedzieć, przybiera realny kształt? Czym byłaby Pieśń nad Pieśniami czytana tak po prostu, jak jest zawarta w kodeksach biblijnych, bez owego echa, którego nabrała w liturgii i duchowości Kościoła, stosowanego raz do samego Kościoła, innym razem do Maryi, a czasem do duszy zakochanej w Bogu?

Jeśli każde drzewo – jak mówi Jezus - rozpoznaje się po jego owocach, to też Słowa Bożego nie można w pełni poznać, nie zobaczywszy wpierw owoców, które zrodziło. Studiować Pismo Święte w świetle Tradycji, to trochę tak, jak poznawać drzewo po jego owocach. Dlatego Orygenes mówił, że "sens duchowy to ten, który Duch nadaje Kościołowi"[12]. Utożsamia się on z lekturą eklezjalną, albo nawet z samą Tradycją, jeśli rozumiemy przez nią nie tylko uroczyste deklaracje Magisterium (które dotyczą zresztą niewielu tekstów biblijnych), ale także doświadczenie doktryny i świętości, w które Słowo Boże na nowo się wciela i jest wyjaśniane w ciągu wieków za współdziałaniem Ducha Świętego.

Potrzeba nie tyle, aby lektura duchowa zajęła miejsce aktualnej egzegezy naukowej, powracając mechanicznie do egzegezy Ojców, ile raczej, aby nowa lektura duchowa była w zgodzie z ogromnym progresem poczynionym przez studium "litery". Krótko mówiąc, lektura, która miałaby natchnienie i wiarę Ojców, a jednocześnie solidność oraz powagę aktualnej wiedzy biblijnej.


5. Duch, który wieje z czterech wiatrów

Wobec stosu wyschniętych kości, prorok Ezechiel usłyszał pytanie: "Czy kości te powrócą znowu do życia?" (Ez 37, 3). To samo pytanie stawiamy sobie my dzisiaj: Czy egzegeza wyjałowiona przez nadmiar filologii będzie mogła odnaleźć zapał i życie, które miała w innych momentach historii Ludu Bożego? Ojciec de Lubac, po długich studiach egzegezy chrześcijańskiej, kończy raczej z dystansem, mówiąc, że "nam współczesnym brakuje warunków, aby móc wskrzesić taką lekturę duchową, jak u Ojców. Brakuje nam tej wiary pełnej zrywu, tego poczucia pełni i jedności, którą mieli oni; dlatego, przy tym braku ducha, z którego pochodziło to wszystko, chcieć naśladować dzisiaj ich odwagę, byłoby wystawianiem siebie prawie na profanację"[13]. Jednak nie zamyka on całkowicie bramy nadziei i mówi, że "jeśli chce się odnaleźć dzisiaj coś z tego, czym była w pierwszych wiekach Kościoła duchowa interpretacja Pisma Świętego, potrzeba przede wszystkim wzbudzić ruch duchowy"[14].

Po kilku dziesięcioleciach, z Soborem Watykańskim II pomiędzy, wydaje mi się, że słowa te były prorockie. Ów "ruch duchowy", ów "zryw" zaczął powstawać, ale nie dlatego, że zaprogramowali lub przewidzieli go ludzie, lecz dlatego, ze Duch Święty zaczął na nowo wiać nieoczekiwanie z czterech wiatrów na wyschłe kości. Wraz z ponownym pojawieniem się charyzmatów, można jednocześnie zauważyć pojawienie się duchowej lektury Biblii, i to jest również jeden z najbardziej wybornych owoców Ducha Świętego.

Uczestnicząc w spotkaniach biblijnych i modlitewnych, jestem czasem zdumiony, kiedy słyszę refleksje nad Słowem Bożym analogiczne do tych, które czynili w swoim czasie Orygenes, Augustyn, Grzegorz Wielki, chociaż wypowiedziane językiem o wiele prostszym. Słowa o świątyni, o "namiocie Dawida", o Jerozolimie zburzonej i odbudowanej po powrocie z niewoli, są stosowane z całą prostotą i kompetencją do Kościoła, do Maryi, do własnej wspólnoty albo do własnego życia osobistego. To, co zostało opowiedziane o osobach Starego Testamentu, prowadzi do refleksji, przez analogię lub przez antytezę, o Jezusie, a to co zostało powiedziane o Jezusie jest stosowane i aktualizowane w odniesieniu do Kościoła i do pojedynczego wierzącego.

Wiele wątpliwości wobec duchowej lektury Biblii rodzi się z tego, że nie bierze się pod uwagę różnicy pomiędzy wyjaśnieniem, a zastosowaniem. W lekturze duchowej, bardziej niż chęć wyjaśnienia tekstu, przypisując mu sens inny niż miał autor natchniony, chodzi zasadniczo o zastosowanie lub aktualizacje tekstu. Widzimy to już w Nowym Testamencie wobec słów Jezusa. Czasami można zauważyć, że ta sama przypowieść Chrystusa znajduje różne zastosowania u Synoptyków, w zależności od potrzeb i problemów wspólnoty, do której każdy z nich pisze.

Zastosowania Ojców oraz dzisiejsze nie mają oczywiście charakteru kanonicznego wobec zastosowań pierwotnych, ale proces, który prowadzi do nich jest ten sam i opiera się na fakcie, że Słowa Boże nie są słowami martwymi, do "zakonserwowania w oliwie" – powiedziałby Pegy. Są to słowa "żywe" i "aktywne", zdolne do uwolnienia ukrytych znaczeń i potencjalności w odpowiedzi na nowe pytania i sytuacje. Jest to konsekwencja tego, co nazwałem "natchnieniem aktywnym" Pisma Świętego, to znaczy faktu, że nie jest ono tylko "natchnione przez Ducha", ale też "tchnie Ducha"; i czyni to nieustannie, jeśli jest czytane z wiarą. "Pismo Święte – powiedział św. Grzegorz Wielki - cum legentibus crescit, wzrasta z tymi, którzy je czytają"[15], Wzrasta, pozostając nietknięte.

Chciałbym zakończyć modlitwą, którą usłyszałem kiedyś u pewnej kobiety, po przeczytaniu fragmentu o Eliaszu, który wznosząc się do nieba, pozostawił Elizeuszowi dwie trzecie swojego ducha. Jest to przykład lektury duchowej w znaczeniu, który powyżej wyjaśniłem: "Dziękuję, Jezu, że wstępując do nieba, nie zostawiłeś nam tylko dwie trzecie swojego Ducha, ale całego Ducha! Dziękuję, że nie zostawiłeś Go tylko jednemu uczniowi, ale wszystkim ludziom!"

poniedziałek, 10 października 2016

16 PAŹDZIERNIKA 2016 Niedziela  XXIX niedziela zwykła

 (Łk 18,1-8) Jezus odpowiedział swoim uczniom przypowieść o tym, że zawsze powinni modlić się i nie ustawać: W pewnym mieście żył sędzia, który Boga się nie bał i nie liczył się z ludźmi. W tym samym mieście żyła wdowa, która przychodziła do niego z prośbą: Obroń mnie przed moim przeciwnikiem. Przez pewien czas nie chciał; lecz potem rzekł do siebie: Chociaż Boga się nie boję ani z ludźmi się nie liczę, to jednak, ponieważ naprzykrza mi się ta wdowa, wezmę ją w obronę, żeby nie przychodziła bez końca i nie zadręczała mnie. I Pan dodał: Słuchajcie, co ten niesprawiedliwy sędzia mówi. A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę. Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?



PUNKTY POMOCNE DO MODLITWY:
 1. DWUBIEGUNOWOŚĆ ŻYCIA 
W przypowieści o ubogiej wdowie Jezus kreśli dwie przeciwstawne postacie. Pierwszą jest niesprawiedliwy sędzia. Sędzia jest praktycznym ateistą, nie liczy się z Bogiem ani przykazaniami. W konsekwencji nie liczy się z ludźmi.
Zgodnie ze starożytnym prawem sędziowie mieli okazywać bojaźń Bożą i bronić uciśnionych. Istniały przewidziane prawem surowe kary dla niesprawiedliwych sędziów. Prorocy niejednokrotnie napominali niesprawiedliwe traktowanie najuboższych. Prorok Izajasz wolał: Biada prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co ustanowili przepisy krzywdzące, aby słabych odepchnąć od sprawiedliwości i wyzuć z prawa biednych mego ludu; by wdowy uczynić swoim łupem i by móc ograbiać sieroty! (Iz 10, 1n). Ostatecznie sam Bóg jest obrońcą ubogich i potrzebujących: Pan miłuje sprawiedliwych, Pan strzeże przychodniów, ochrania sierotę i wdowę (Ps 146, 8n).  
Sędzia z przypowieści Jezusa nie jest bezstronny. Prawdopodobnie jest przekupiony (por. Iz 1, 23). Egzegeci podkreślają, że przypuszczalnie grozi wdowie konfiskatą ziemi (por. 2 Krl 4, 1).
Jego bezbożność znajduje odbicie w życiu moralnym. Jest twardy, nieczuły, niewrażliwy, antypatyczny, odpychający (A. Pronzato). Człowiek, jakiego nie chcielibyśmy spotkać na swej drodze. Sędzia jest zamknięty w skorupie własnego egoizmu. Jest zimny, cyniczny i nieczuły wobec cierpienia, bólu i łez. Nie interesuje go sprawiedliwość ani cierpienie człowieka niesłusznie skrzywdzonego.
Charakterystyka sędziego wskazuje, że  (w sensie alegorycznym) nie jest nim Bóg. Sędzia może natomiast odzwierciedlać naszą ciemną stronę. W każdym z nas jest dwubiegunowość. Na jednym biegunie naszej osobowości jest dobro, piękno, miłość, duchowa tęsknota za Bogiem. Z drugiej jednak strony drzemie w nas potencjalny niesprawiedliwy sędzia. Mamy swoje wady, czułe punkty, zagrożenia; dręczą nas lęki, skłonność do depresji, niezdolność nawiązywania relacji; cechuje nas również bezbożność, grzeszność, słabość, skłonność do pójścia za najniższymi instynktami.
Zapewne trudno nam jest identyfikować się wprost z niesprawiedliwym sędzią, ale musimy się zgodzić, że nie jesteśmy wolni od skłonności do egoizmu lub nawet egocentryzmu.
Jak reaguję wobec aktów niesprawiedliwości? Czy w moim postępowaniu kieruję się fundamentalnymi zasadami etycznymi i liczę się z potrzebami prawami innych? Czy słowo empatia jest mi bliskie? Czy nie jestem głuchy wobec krzyku potrzebujących? Jakich cech nie toleruję u innych? Czy akceptuję dwubiegunowość życia i mojej osobowości?
2. NATRĘTNA ŁASKA
Drugą postacią z przypowieści jest uboga wdowa. W czasach Jezusa wdowa była skrajnym przykładem osoby uciśnionej. Często nie posiadała środków do zaspokojenia elementarnych potrzeb życiowych.
Uboga wdowa jest ofiarą podwójnego bezprawia: aroganckiej siły przeciwnika, który jest bogaty i może opłacić i przekupić sądy oraz niewzruszonej obojętności sędziego. Wobec tego stosuje pewną taktykę, która pomoże jej odnieść zwycięstwo. Kobieta jest uboga, nie może sobie pozwolić na układy, znajomości, łapówki; nie ma nic do stracenia, może więc z całą determinacją walczyć. Siłą ubogiej wdowy jest słabość, która ostatecznie zwycięża z siłą niesprawiedliwego sędziego. A drugą bronią tej kobiety jest upór, cierpliwość. Kobieta odkryła słaby punkt sędziego – egoizm, snobizm. I wykorzystuje go, nieustannie nachodząc sędziego, naprzykrzając się mu. Zachowuje się jak agresor. Jej upór i cierpliwość wystarcza, by została wysłuchana. Arogancki sędzia wysłuchuje ją, aby go więcej nie zadręczała. W oryginale greckim jest powiedziane: nie przyprawiała mnie o sińce pod oczyma.  
Ubogą wdowę można zidentyfikować symbolicznie z łaską Bożą. Jeśli odnajdujemy siebie w niesprawiedliwym sędzi, doświadczamy, że Bóg jak uboga wdowa, nieustannie nas nachodzi i zadręcza, prowokując do zmiany myślenia i życia; do nawrócenia. Czyni to poprzez nasze myśli, uczucia, pragnienia, wspomnienia, reakcje, a także przez głos sumienia, ludzi i wydarzenia. Nasze zbliżenie do Boga jest ostatecznie skutkiem nachodzenia Jego nieustannej łaski, cierpliwości i uporu w miłości.   Jeżeli zidentyfikujemy się z ubogą wdową, odkryjemy że naszą siłą i strategią wobec Boga może być jedynie nasza słabość. Bóg nie kocha się w sile, mocy, pysze. Ale przeciwnie – w słabości, cichości, pokorze. Drugą strategią jest upór i cierpliwość.  Nawet jeśli wyczerpiemy wszystkie inne cierpliwości, pozostaje cierpliwość modlitwy. Tajemnica zmian ukryta jest w nieskończonej cierpliwości.
Jakie są moje słabe punkty? Jakie są moje mocne strony? Czy właściwie interpretuję i akceptuję moje zalety i wady? Jakie cechy sobie najbardziej cenię? Jakie strategie życiowe stosuję (wobec Boga, bliźnich i siebie)? Czym jest dla mnie łaska Boża i w jaki sposób objawia się jej skuteczność w moim życiu?
 3. O ILEŻ BARDZIEJ
 Omawiana przypowieść jest przykładem tradycyjnej argumentacji żydowskiej qal wachomer („o ileż bardziej”). Jeżeli niesprawiedliwy sędzia jest w stanie wymierzyć sprawiedliwość, o ileż bardziej uczyni to Bóg – sprawiedliwy i miłosierny, obrońca uciskanych?
 Przypowieść zbudowana jest na zasadzie kontrastów. Niesprawiedliwy sędzia jest przeciwieństwem sprawiedliwego Boga. Dla sędziego biedna wdowa nie stanowi żadnej wartości, dla Boga jest bardzo ważna. Sędzia nie chce słuchać skarg ani próśb wdowy, Bóg zawsze wsłuchuje się w ludzkie wołanie. Aby przełamać opór sędziego potrzeba uporu, natręctwa, cierpliwości; wobec Boga nie potrzeba wielomówstwa ani natręctwa (por. Mt 6, 7n). Bóg prędko weźmie w obronę proszących. Prędko oznacza na pewno (A. Jankowski) lub nagle, niespodziewanie, nieprzewidywalnie (A. Pronzato).
 Zastanawiające i niepokojące jest ostatnie zdanie przypowieści: Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie? Jezus w melancholijny sposób wybiega w kierunku apokalipsy, paruzji i przestrzega przed zbytnim pogrążeniem się w troskach i zagubieniem wiary. Swój ludzki niepokój opiera na doświadczeniu: Jak działo się za dni Noego, tak będzie również za dni Syna Człowieczego:  jedli i pili, żenili się i za mąż wychodziły aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki; nagle przyszedł potop i wygubił wszystkich. Podobnie jak działo się za czasów Lota: jedli i pili, kupowali i sprzedawali, sadzili i budowali,  lecz w dniu, kiedy Lot wyszedł z Sodomy, spadł z nieba deszcz ognia i siarki i wygubił wszystkich;  tak samo będzie w dniu, kiedy Syn Człowieczy się objawi.  W owym dniu kto będzie na dachu, a jego rzeczy w mieszkaniu, niech nie schodzi, by je zabrać; a kto na polu, niech również nie wraca do siebie. Przypomnijcie sobie żonę Lota. Kto będzie się starał zachować swoje życie, straci je; a kto je straci, zachowa je. Powiadam wam: Tej nocy dwóch będzie na jednym posłaniu: jeden będzie wzięty, a drugi zostawiony. Dwie będą mleć razem: jedna będzie wzięta, a druga zostawiona (Łk 17, 26-35).
 Pytanie o wiarę jest równocześnie odpowiedzią na zarzut milczenia Boga i nieskuteczności modlitw. To nie Bóg jest głuchy na nasze modlitwy. To raczej brak wiary opóźnia Boże działanie: Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy – bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka – ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia (2 P 3, 9).
Czy nie oskarżam Boga o milczenie, brak zainteresowania mną i moimi problemami? Czy moja wiara nie wyczerpuje się zbyt szybko? Czy zmęczenie w wierze i na modlitwie nie pojawia się wcześniej niż odpowiedź Boga? Co powiedziałbym, gdyby wdowa nie pojawiła się u sędziego w tym dniu, w którym on postanowił wysłuchać jej prośby? Czy lęki, problemy i troski codziennego dnia nie zagłuszają myśli o spotkaniu z Panem w dniu ostatecznym?

ROZMOWA KOŃCOWA:
Rozmawiajmy z Bogiem Ojcem. Dziękujmy Mu za to, że wysłuchuje nasze prośby, choć nie zawsze w tym czasie i w taki sposób, w jaki oczekujemy. Prośmy o cierpliwość i ufność.

Stanisław Biel SJ

niedziela, 2 października 2016

 O stopniach pokory i pychy

Proces schodzenia po stopniach pychy opisał szczegółowo w XII w. św. Ber­nard z Clairvaux w traktacie "O stopniach pokory i pychy". Mówi tam o tym jak pewni ludzie "schodzą" po stopniach pychy osiągając wreszcie stan "śmierci duszy". Człowiek "umarły na duszy" - "żywy trup" zaczyna się "rozkładać" tracąc powoli, ale nieubłagalnie to, co można nazwać resztką jego człowie­czeństwa, stając się coraz bardziej "trupem" i to tak dalece, stwierdza wielki Doktor Kościoła, że aż, w pewnym momencie "już cuchnie".
Ten stan jest czymś najgorszym, co może nas spotkać, szczytem nieprawości i niegodziwości, a zarazem nieodwracalną, całkowitą degeneracją duchową i moralną człowieka. W jaki sposób dochodzi do tej degeneracji? Św. Bernard wyróżnia dwanaście etapów tego procesu.

l. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła
Każdy z nas, mówi św. Bernard, musi, przede wszystkim, poznać samego siebie i "dojrzeć własną nędzę". Musimy przecież wiedzieć kim jesteśmy, co się w nas i co się z nami dzieje, dokąd zmierzamy, gdzie chcemy zmierzać, dokąd po­winniśmy zmierzać.
Musimy wiedzieć. co powoduje, że jesteśmy wolni, a co nas zniewala. co nam służy, a co nas niszczy, kiedy wzrastamy a kiedy się degenerujemy. Musimy znać swoje braki. wady. słabości i błędy. Potrzebne jest to nam do odnalezienia włas­nego miejsca w życiu, do znalezienia się w każdej sytuacji, do uniknięcia nieszczęścia. Przykrości, kompromitacji. Potrzebne jest to nam również po to, byśmy mogli pracować nad sobą. doskonalić się, posuwać się do przodu, a nie do tyłu, w górę, a nie w dół. Musimy być w ciągłym kontakcie z prawdą o nas samych, by móc sprawować nad sobą kontrolę i nad wszystkim tym co robimy.
Człowiek jest istotą niedoskonałą. Jego możliwości są bardzo ograniczone. Jest też ograniczony czasem i przestrze­nią. Jego "pojemność" jest zatem niewielka. Musi więc bardzo roztropnie gospodarować swoim "potencjałem". Jeśli uczyni jedną "inwestycję" nie uczyni innej. Musi zatem wybierać jedno kosztem drugiego. Wybór taki jest często bardzo ograniczony. Niekiedy wcale go nie ma. Tylko bowiem szaleniec odrzuca to, co mu służy na rzecz tego, co go niszczy.
W pierwszym rzędzie nie może nam, co chyba jest oczywiste. zabraknąć „potencjału" dla poznania samego siebie, zoba­czenia i pełnego uświadomienia sobie własnej „nędzy". dla sprawowania nieustannej kontroli nad sobą. Tym, co nie tylko utrudnia ale także, w konsekwencji, faktycznie uniemożliwia spełnienie tej podstawowej dla nas czynności jest, stwierdza św. Bernard, ciekawość. Jest ona, sama w sobie, czymś absur­dalnym. W jej efekcie przecież, angażując często wiele sił, środków i czasu, nabywamy informacje i rozumienia, które są i będą dla nas całkowicie bezużyteczne. Jest ona ponadto rodzajem obżarstwa. Obżarstwo zaś nie powoduje jedynie „niestrawności". Nie bez powodu jest jednym z grzechów głównych. Przede wszystkim jednak ciekawość odwraca naszą uwagę od samych siebie, jest, jak mówi św. Bernard, chorobą duszy będącą przyczyną zaniedbywania siebie i zajmowania się wszystkim innym.
Ponieważ dusza taka nie zna siebie - czytamy w traktacie „O stopniach pokory i pychy" - wygnana jest jakby na zewnątrz, „aby paść koźlęta" (por. Pnp 1.8). Koźlętami. oznaczającymi grzech, słusznie mógłbym nazwać oczy i uszy. bowiem jak śmierć weszła na świat przez grzech, tak do duszy przez te właśnie okna przenika. Takie to więc koźlęta wyprowadza na pastwisko w ciekawości swojej, nie troszcząc się o poznanie swojego wnętrza. Bo istotnie gdy­byś, człowiecze, badał się dokładnie byłoby dziwne, żebyś jeszcze na co innego zwracał swą uwagę! Posłuchaj ciekaw­cze, Salomona, posłuchaj głupcze, Mędrca: „Z całą pilnością strzeż serca swego" (Prz. 4. 23), w tym mianowicie celu. by wszystkie zmysły czuwały i strzegły źródła dającego życia. Dokąd to ciekawcze od siebie odchodzisz? Czyjej opiece powierzasz się na ten czas? Jak śmiesz podnieść oczy ku niebu - ty, co zgrzeszyłeś przeciwko niemu? Patrz w ziemię, abyś poznał samego siebie”.
Ciekawość zamienia naszą świadomość w wielkie śmietnis­ko. Wszystkie te śmieci zakrywają to co ważne, cenne, istotne. Rodzi się w nas chaos, w którym się gubimy. Zarazem zaczy­namy mieć poczucie pewnego nasycenia, wewnętrznego boga­ctwa. Czujemy się pełni. To, w połączeniu z brakiem samokontroli powoduje, iż zaczyna nas powoli ogarniać pycha. Nie widzimy naszych błędów, słabości, nie czujemy pustki. Jesteśmy zatem we wszystkim O.K. Nasze wady, których nie zwalczamy, powiększają się. Zaczy­nają coraz bardziej dawać znać o sobie skutki grzechu pier­worodnego. Uwalniają się niskie instynkty. Zaczynają w nas, przyjmując taką czy inną, czasami, wydawałoby się zaska­kującą postać, dominować. Budzą się w nas "demony".
To ciekawość. mówi św. Bernard. spowodowała upadek szatana, grzech Ewy. "Szatan - czytamy - odpadł od prawdy przez ciekawość, albowiem wpierw z wielkim zainteresowaniem podglądał to czego potem grzesznie pożądał i zuchwałe oczekiwał". Ewa wiedziona ciekawością uległa namowom szatana.

2. Zazdrość i poczucie wyższości
Pierwszym efektem ciekawości jest powierzchowne, płytkie, małostkowe myślenie. Św. Bernard nazywa to zjawisko lekkomyśl­nością. Polega ono na ujmowaniu wszystkiego w prymitywnych kategoriach "więcej" i "mniej". które odnoszone są do naszego, niekontrolowanego już, degenerującego się, rozdętego ,Ja".
Człowiek "lekkomyślny" odnosi siebie wciąż do innych dzieląc ich na jakoś lepszych i jakoś gorszych od siebie - tych. co mają czegoś więcej i tych. co mają czegoś mniej. Zaczynają w nim dominować dwa uczucia: zazdrość i poczucie wyższości. Zazdrości "tym lepszym". pogardza „tymi gorszymi". Całe swoje życie zaczyna poddawać zazdrości i pogardzie - ukazywaniu swojej wyższości.
Z jednej więc strony robi wszystko byle tylko dorównać "tym wyższym", goni za pieniędzmi, władzą, sławą. Z drugiej strony poświęca dużo sił i środków na to. by wciąż udowadniać „tym niższym", że on jest lepszy. manifestuje swój stan posiadania, wyolbrzymia go, daje wciąż poznać jaką to on ma władzę, jaki jest wolniejszy, silniejszy, itd.

3. "Serce głupich gdzie wesele" (Syr 7, 5).  Zabić smutek
Następnym krokiem w dół jest zawężenie horyzontu my­ślowego do obszaru. w ramach którego „ja" może się nadal rozdymać i w którym rodzi się nieustające poczucie samoza­dowolenia. Człowiek znajdujący się na tym stopniu pychy ogranicza swoją ciekawość tego wszystkiego. w czym ukazać się może jego własna miernota i wyższość innych. i kierują ją w zupełnie inną stronę: zwraca uwagę na swe domniemane cnoty i w żadnym wypadku nie uznaje zasług drugiego. Usunąwszy z pamięci wszystko. co dotychczas uznawał w sobie za godne pogardy. a więc przykre. a zebrawszy to. co według niego zasługuje na szacunek. nie myśli przy tym o niczym innym jak tylko o tym. co mu się w sobie podoba."
Największym problemem dla takiego człowieka jest, stwierdza św. Bernard, smutek. który rodzi się w nim gdy, pomimo wszystko, uświadomi sobie jakąś swoją słabość, jakiś brak. jakiś swój błąd. Stara się go „zabić" - po tym można go rozpoznać – „niestosowną wesołością" traktowaniem wszyst­kiego w sposób nie do końca poważny, jakoś żartobliwy, naj­częściej z cynicznym i zjadliwym humorem nie szanującym żadnych świętości. Chce nią nasycić swoje życie tak dalece, by nie było już w nim miejsca na poważną refleksję mogącą obnażyć prawdę o nim.

4. Potok próżności
Czwarty stopień pychy to stopień „wzmożonej próżności". która najczęściej. choć w różny sposób. objawia się w "wie­lomóstwie". Jest to sensu stricte chełpliwość. Sprowadza się ona do zjawiska, które młodzież nazywa "szpanem". Jest to popisywanie się własną wiedzą, erudycją, umiejętnością wysławiania się, dowcipem. "Będzie więc mówił - stwierdza św. Bernard - albo pęknie. Jest bowiem wypełniony gadaniną i ciśnie go para, która w nim jest. Łaknie i pragnie słuchaczy, przed którymi mógłby się popisać swoją próżnością, na których mógłby wylać to, co czuje, aby dowiedzieli się o jego wielkości. Przy nadarzającej się okazji, ilekroć rozmowa dotyczy nauki, on przytacza pro­blemy stare i nowe - płyną błyskotliwe sentencje, latają pom­patyczne frazesy, Odpowiada chociaż go nikt nie pyta. Sam zadaje pytania i sam udziela odpowiedzi; przerywa mówiącym. /.../ Mógłby budować. ale nie ma zamiaru. Nie myśli uczyć ciebie. albo uczyć siebie. ale mówi i mówi, by wiedziano do czego jest zdolny.

5. "Nie jestem jak inni ludzie"
"Przykro jest wynoszącemu się nad innych - mówi św. Bernard - nie czynić czegoś, co by go wyróżniało". W ten sposób rodzi się to zjawisko, które wielki Doktor Kościoła nazywa "kultem własnej odrębności".
Człowiek, który zstąpił na ten stopień pychy: "Wcale nie stara się być lepszym, chce tylko za takiego uchodzić. Nie pragnie żyć doskonale. pragnie tylko, by go za doskonałego uważano, ażeby mógł powiedzieć: "Nie jestem jak inni ludzie" (Łk 18, 11).
Cały swój wysiłek poświęca więc tworzeniu swojego "im­age" - zaczyna udawać najlepszego manifestacyjnie podejmując takie działania, które w powszechnej opinii uchodzą za oznakę wielkości. Wszystko robi na pokaz, stwarza tylko pozory zanied­bując, faktycznie, całkowicie swoje życie moralne i duchowe.

6. Zarozumiałość

Człowiek zstępujący na ten stopień pychy pozbywa się niepokoju. który mu dotąd towarzyszył. niepokoju rodzącego się w związku z pytaniem: Czy jestem doskonały? Taki człowiek jest teraz pewny, stuprocentowo pewny - jestem wspaniały pod każdym względem, wszyscy przy zdrowych zmysłach muszą to uznać.
Św. Bernard mówi, że życie takiego człowieka zdominowane jest przez niezachwianą niczym pewność siebie, pyszałkowa­tość i głód pochlebstw. Odrzuca on autorytety. wierzy tylko sobie, wszystko, co robi uznaje za szczyt doskonałości. Wciąż manifestuje tą swoją "doskonałość", opowiada o niej, popisuje się swoimi zdolnościami. Zarazem robi wszystko, by usłyszeć pochwały. Podejmuje je w taki sposób. by, przede wszystkim. innym się to podobało. Działa „pod publiczkę", zadaje się tylko z takimi ludźmi, którzy albo go podziwiają. albo przynajmniej nie szczędzą mu komplementów.

7. Niepohamowana ambicja
Normalny człowiek szuka swojego miejsca w życiu, nie za niskiego, nie za wysokiego, tego właśnie, które jest mu prze­znaczone, które odpowiada jego możliwościom, w którym nie tylko dobrze się czuje ale i potrafi sprostać wszystkim, związanym z nim wymaganiom.
Człowiek, który zstąpił na siódmy stopień pychy chce być jak najwyżej. Jego ambicja jest nieograniczona. Wszystko jej podporządkowuje. W pierwszym rzędzie poświęca się temu. co nazywa się karierą zawodową. Bez pardonu, bez miłosierdzia dla innych, ale także i dla siebie, wręcz, niekiedy nawet wprost, po trupach pnie się w górę. Także w innych sferach nie zapomina nigdy o swoich aspiracjach. Zawsze chce być najlepszy, stać jak najwyżej.
„Jakże człowiek przekonany o swej wyższości - stwierdza św. Bernard - może bardziej cenić innych niż siebie? Na zebraniach zajmuje pierwsze miejsce. w naradach pierwszy zabiera głos. Zjawia się nie proszony, wtrąca się bez przy­czyny, poprawia porządek, kwestionuje decyzje. Czego sam nie przeprowadził i nie uporządkował. nie uważa za słuszne i sprawiedliwe. Wydaje sądy o sędziach. wyroki uprzedza projektami orzeczeń. [...] Gdy mu zlecają wykonanie jakiejś drobnostki, zżyma się, protestuje, uważa bowiem, iż nie wypada zajmować się błahostkami, ponieważ jest stworzony do wielkich rzeczy".

8. „Nie zrobiłem niczego złego"
Człowiek. który- uznaje się za doskonałego. który- nie ma żadnych wątpliwości. co do swojej doskonałości. zarozumiały i chorobliwie ambitny staje się. jeśli chodzi o własną osobę. „ślepy moralnie". Nie jest w stanie, w żaden sposób dostrzec swoich słabych stron, błędów, grzeszków nawet wtedy, gdy jawią się one jak na dłoni. gdy są bezdyskusyjne, oczywiste, gdy aż „kolą w oczy".
Gdy ktoś więc coś mu wytknie, przedstawi świadków, udowodni niezbicie nie przyjmie tego do wiadomości bądź do upadłego będzie się bronił starając się udowodnić, że fakty­cznie nie ma tu żadnej jego winy.
Taki człowiek. stwierdza św. Bernard. gdy wspomni się o ja­kimś jego przewinieniu, zawsze zaczyna swą obronę od zdania: „Nie zrobiłem tego". Gdy się go trochę "przyciśnie do muru" mówi: .,Zrobiłem. Rzeczywiście, ale dobrze". Gdy mu się udowodni grzech w taki sposób się usprawiedliwia, że wynika z tego co mówi, iż on za to nie odpowiada. Stwierdza np.: "Chciałem dobrze, a że stało się tak jak się stało to już nie moja wina". Oskarżony reaguje zawsze agresywnie, „złości się", wreszcie stara się udowodnić, przede wszystkim sobie, ale także innym, że powodem oskarżenia jest uprzedzenie, zazdrość, że jest ono zakamuflowanym prześladowaniem itp., itd.
Ten stan, czytamy w traktacie "O stopniach pokory i pychy" jest charakterystyczny dla ósmego stopnia pychy. W tym momencie zstępujący po stopniach pychy "wkracza w przed­sionek piekła", staje się podobny szatanowi, już zaczyna trak­tować siebie jak Boga - istotę, w wypadku której słabości, błędy, pomyłki, grzechy są nie do pomyślenia.
Człowiek, który osiągnął ósmy stopień pychy "dusi się" moralnie, "usycha" duchowo, zaczyna "konać", by wreszcie "umrzeć" na duszy. Na tym stopniu pychy staje się więc, stwierdza św. Bernard, żywym trupem. Od tego momentu zaczyna się już "rozkładać".

9. Kłamstwo i przewrotność
W świadomości człowieka zstępującego po stopniach py­chy zachodził dotąd proces utraty kontaktu z prawdą o sobie i, w znacznej mierze, również prawdą o innych ludziach oraz, w konsekwencji, całej rzeczywistości. W ramach tego procesu zanika zatem tak samokrytycyzm tego człowieka jak i zdolność prawidłowej oceny wszelkich zjawisk i faktów. W efekcie człowiek taki traci zdolność rozpoznania swojego realnego (faktycznego) „ja" biorąc za nie swoje „ja" idealne (wymyślone przez siebie) i dokonując, za jego pośrednictwem projekcji na całą rzeczywistość tak, że zaczyna funkcjonować w większym stopniu w krainie fikcyjnej wykreowanej przez swoje marzenia i oczekiwania niż w realnym świecie wierząc zarazem wciąż głęboko. że wszystko to jest „nagą" prawdą.
Takie postępowanie podyktowane jest jego naturalnym przywiązaniem do prawdy. Fakt. iż przywiązanie to zaczęła przewyższać pycha powodował, że człowiek taki robił wszystko, by za prawdę uznawać tylko to, co "karmiło" tę pychę. Śmierć duszy, która nastąpiła na ósmym stopniu pychy polegała, także, na całkowitym zanegowaniu swojego realnego "ja" (można powiedzieć "zabiciu" go), a co za tym idzie również pozostałej części rzeczywistości. co spowodowało. w konsek­wencji, utratę przywiązania do prawdy. Teraz zaczęła się już liczyć dla tego człowieka i rządzić nim niepodzielnie pycha. Ustało więc działanie przyczyn zmuszających go do separo­wania się od faktów. Nastąpiło otwarcie na nie i zarazem całkowite ich lekceważenie.
Ze stanu zatem wyalienowania z rzeczywistości. swego rodzaju niepoczytalności człowiek taki przeszedł nagle do stanu chłodnej, obiektywnej oceny faktów i pełnej odpowie­dzialności za swoje pomysły i czyny. Jedynym efektem tego mogły być, w takim kontekście tylko "narodziny" kłamstwa i przewrotności jako środków pielęgnacji pychy.
Św. Bernard podaje przykład zachowania zakonnika znajdującego się na tym stopniu pychy, który twierdząc dotąd, że jest bez grzechu zaczyna nagle "kłamliwie wyzna­wać grzechy".
"Tego rodzaju człowiek - czytamy w traktacie "O stopniach pokory i pychy" - nie tylko nie usprawiedliwia czynionych mu zarzutów. ale wręcz przeciwnie - winę swą powiększa do tego stopnia. że widząc jak dodaje do niej rzeczy wprost niewiary­godne i dziwne. jesteś skłonny odrzucić nawet to, coś dotąd uważał za pewne. Rozgłaszając rzeczy nie do wiary, przewrot­nie zakrywają grzech, kiedy go wyznają: słowa oskarżenia brzmią chwalebnie. lecz nieprawość wciąż kryje się w sercu ­słuchacz ma utwierdzić się w przekonaniu, że to nie tylko prawda, ile raczej pokora przez nich przemawia. według tego, co napisano: „Sprawiedliwy najpierw sam siebie oskarża" (Prz 18, 17)".
Człowiek. który znajduje się na dziewiątym stopniu pychy zaczyna świadomie przeciwstawiać ją prawdzie. Jeszcze jednak prawdy nie neguje. Chce tylko żeby mu w żaden sposób nie przeszkadzała. Pragnie żyć i funk­cjonować i być akceptowanym w "porządku prawdy". Prag­nie aby, w jej perspektywie, go doceniono". Stara się więc ją naginać tak, by "była po jego stronie" (przewrotność) lub zniekształcać aż do faktycznego (ale nie formalnego) jej zakwestionowania - "neutralizować" (kłamstwo) tak, by zawsze mu "służyła". Chce ją zatem, po prostu. pod­porządkować swojej pysze. Wysiłki te jednak satysfak­cjonują go nie w pełni i krótko. "Apetyt rośnie w miarę jedzenia". Zstępuje więc na kolejny stopień pychy. Proces „gnicia" zaczyna przebiegać coraz szybciej.

10. Bunt: uczyni życie śmiercią, a śmierć życiem.

Ten stopień pychy jest początkiem buntu woodu. Jest to w pierwszym rzędzie. i to jeszcze skrywany, bunt przeciwko ludziom, głównie przeciwko wszelkim „szefom" i autorytetom. Żywy trup nie chce już. nawet formalnie. w żaden sposób być komukolwiek podporządkowany. Nie chce nikogo słuchać ani z nikim się liczyć. Otwarcie więc kwestionuje zasadność wszystkich takich zależności. także intelektualnych. moral­nych, obyczajowych. On jest przecież „najlepszy", "najmądrzej­szy" , „największy" itd. Nie zniesie, by ktoś, choćby pośrednio, to kwestionował.
Taka postawa prowadzi go wprost do buntu również prze­ciwko prawdzie jako takiej. przeciwko całej rzeczywistości. Ludzie. którzy go do czegoś "zmuszają" odwołują się przecież do prawdy, wskazują na rzeczywistość. mówią - "musi być tak. a nie inaczej", „tak jest głupio",  ”to jest zło" itd. Żywy trup na tym etapie ”swojego rozwoju" nie próbuje jeszcze otwarcie „brać się za bary" z Bogiem, jeszcze woli Go ignorować, lub wierzy, że to jego właśnie, jako tego najlepszego, Bóg promuje. Atakuje agresywnie nie przebierając w środkach to, co nazywa "ludzką prawdą", „ludzkim rozumieniem dobra", ”ludzkim ujęciem Boga" i jest przekonany, że może, de facto, innych ludzi, całą rzeczywistość, samego Boga „owinąć sobie dookoła palca". Wierzy w swój sukces - w to, że uczyni życie śmiercią, a śmierć życiem.
Próbuje jeszcze trzymać się, chociażby formalnie, faktów, uznaje jakoś czy raczej toleruje pewne aspekty natury. Jest wodzem swojej własnej, prywatnej, totalnej „rewolucji" i ma głęboką nadzieję zwycięstwa.

11. Wystąpienie przeciwko Bogu. Żywy trup
Zwycięstwo to nie nadchodzi. Mnożą się natomiast porażki. Rzeczywistość. pomimo wszystkich manipulacji, pozostaje rzeczywistością. prawda. wbrew wszystkim wysiłkom. po­zostaje prawdą. Prawo naturalne wciąż daje o sobie znać. Bóg wciąż jest Bogiem. Panem stworzenia i Prawodawcą. a Jego obecność i działalność, Jego miłosierdzie, od których nie można uciec, przypominają o ludzkiej słabości, małości, bezradności, boleśnie godzą w podsycaną wciąż przez rosnące ciągle, jak na drożdżach" pychę, "miłość" własną.
Żywy trup nie może pogodzić się z taką sytuacją. Występuje otwarcie, wprost przeciwko Bogu. Już nie jest "nieśmiałym" uczniem szatana. Jeśli świadomie uznawał go za swojego mistrza i przewodnika odrzucającego autorytet, nawet, niekiedy, gardzi nim z powodu jego porażek. To on - żywy trup będzie nosicielem światła - Lucyferem. To on pokona Boga i zajmie Jego miejsce.
Układa sobie więc teraz plan "detronizacji" Boga. Plan taki przybrać może różne postacie. Niekiedy jest bardzo rozbudo­wany, precyzyjny. finezyjny, drobiazgowy. Jego pierwszy punkt, jedyny zresztą, który udaje się żywemu trupowi zreali­zować, jest zawsze taki sam: postępować tak jakby Boga nigdy nie było. Św. Bernard nazywa to "swobodą grzeszenia".
W tym momencie żywy trup zaczyna głosić "wolność bez granic" i realizuje ją podejmując i gloryfikując takie działania, co do których przypuszcza. że najbardziej zabolą Boga, na­jbardziej w Niego ugodzą. Grzech czyni swoim chlebem powszednim. "Nurza się" w nim i "tarza" jak świnia w błocie. Wychwala jego "smak". "Pieje" nad swoim "szczęściem". Drwi: "No i co, cóż na to Bóg, nic nie może, nie reaguje, jest bezsilny. nie ma go - umarł." Bada granice swojej niegodziwości, kroczy wciąż dalej i dalej. grzeszy coraz więcej. coraz częściej, coraz intensywniej. To zjawisko świetnie uchwycił Henryk Sien­kiewicz w "Quo vadis" gdzie Neron. w chwili szczerości. mówi: "Zabiłem nawet swoją matkę. by zobaczyć czy bogowie zareagują" .
Pozbywa się resztek niepokoju. jest coraz pewniejszy siebie. czuje się coraz silniejszy. czuje się coraz bardziej bogiem. Powoli. niedostrzegalnie. dla siebie, przekracza ostatnią gra­nicę - wchodzi w ostatni etap swojego „rozkładu".
„Niestety. podobnie jak bywa z próbującym przejść rzekę w bród - stwierdza św. Bernard - i on zwolna pogrąża się w wirze grzechów". Dodajmy: by dotrzeć za życia, jeżeli to można jeszcze nazwać życiem, do samego dna „piekła".

12. „Już cuchnie"
            To dno „piekła" św. Bernard nazywa „nałogiem grzecho­wym". „Gdy pierwsze występki - czytamy w traktacie ”O stopniach pokory i pychy” – unikną straszliwego wyroku Bożego, szuka się nowych rozkoszy; te zaś uwodzą coraz bardziej. Rozbudza się pożądanie, rozum popada w stan uśpienia, a nałóg zacieśnia pęta. Nieszczęśnik stacza się w przepaść zła i jako więzień poddany zostaje tyranii występków".
Proces „rozkładu" żywego trupa kończy się w tym momen­cie. Już nie ma w nim nic. co mogłoby jeszcze zgnić. Nad niczym już nie panuje. Jest tylko kukłą. którą wprawia w ruch. taka czy inna. teraz niejako samoistna. żądza. Jest mumią. która porusza się ruchem robactwa. które ją toczy. To dosłownie trup i to trup. Który ”już cuchnie".

13. Pycha i wolność
Wolność jest tym, co człowiek zawsze rozpoznawał jako stan, w którym powinien się znajdować - jako jeden z podsta­wowych warunków prawdziwie ludzkiej egzystencji. Wolność to chyba najbardziej "ogólnoludzka" wartość ze wszystkich tych, które kiedykolwiek przyjmowała ludzkość. Nikt zatem z tych. którzy mają na ustach hasło "człowiek" nie będzie przeczył. że należy ona do natury człowieka, że jest jego prawdą, drogą, życiem. I nic dziwnego. bo przecież, w istocie wolność jest jednym z imion Boga. To Bóg ofiarował ją nam w momencie stworzenia. abyśmy ją pomnożyli aż do granic naszych możliwości. aż do tego momentu. w którym Jego Wola stanie się naszą wolą, a Jego wolność naszą wolnością.
To jednak nie oznacza. że mamy stać się bogami, zostać wprost i dosłownie Bogiem. Wręcz przeciwnie - mamy maleć. To pokora, co jest przecież tak oczywiste. jest kluczem, który otwiera drzwi naszej wolności. Kto tego jeszcze wyraźnie nie widzi niech przyjrzy się pysze i jej owocom.
W dziejach kultury ludzkiej, szczególnie w ostatnich dziesiątkach lat, formułowano wiele definicji wolności. Nie ma co ich tu omawiać. Nie warto wdawać się w polemiki. Jakby bowiem nie rozumieć wolności, pycha będzie zawsze tym, co ją skutecznie niweczy. Nawet Więc to. zafałszowane przecież. rozumienie wolności jakie podsuwają nam tak nachalnie żywe trupy. gdy skonfrontować je z ich stanem, na którymkolwiek stopniu "umierania" czy „rozkładu" się znajdują pozwoli nam stwierdzić, że wolność jest im całkowicie obca, że zadziwiająco konsekwentnie robią wszystko, by jej uniknąć.
Weźmy pod uwagę pierwszy stopień pychy. Czy można wolnym nazwać człowieka, który nie poświęcając czasu, sił i środków na poznanie samego siebie, nie wie. tak naprawdę, czego potrzebuje, pragnie, chce, który nie wie i nie poznaje "swojej nędzy" i nie próbuje w konsekwencji, jej usunąć? Czy człowiek wolny to człowiek, który nie zabiega o swe podstawowe interesy? Wyraźnie widać tu zjawiska popadania w niewolę. Jest to, w tym momencie niewola, którą można nazwać niewolą niewiedzy.
Weźmy pod uwagę drugi stopień pychy. Pojawia się tu jak na dłoni. nowy typ niewoli. Jakże inaczej bowiem można nazwać poddanie się rządom zazdrości i poczucia wyższości. Jest to. posługując się językiem św. Bernarda, niewola "lekko-myślności". A trzeci stopień pychy. To już wprost "zabijanie" wolności, intensywne pogłębianie niewoli nie­wiedzy. To także nowy typ niewoli - niewola "niestosownej wesołości". Czwarty stopień. Kolejne więzy - niewola próż­ności. Piąty. Dalsze ograniczenia: niewola "kultu własnej odrębności". Szósty. Pogłębianie niewoli niewiedzy, a ponad­to, niewola zarozumiałości. Siódmy. Straszna niewola ambicji. Ósmy. Niewola niewiedzy osiąga swój szczyt. Dziewiąty. Bezpośrednie, całkowite zniewolenie przez własną pychę. Zwiększenie się pozostałych typów niewoli. Znaczne zmniej­szenie się niewoli niewiedzy często identyfikowane przez żywego trupa jako odzyskanie wolności. Dziesiąty. Umacnia­nie się niewoli pychy. Jedenasty. Dodatkowe więzy: pod­danie się "regulaminowi grzechu".
I wreszcie stopień dwunasty. Zamknięcie wszystkich furtek do wolności. Piekło totalnego uzależnienia. Można powiedzieć, że w zasadzie nie ma już tego, kto mógłby być wolny czy zniewolony. To już bowiem nie on myśli, podejmuje decyzje, działa. Jest tylko, jak już o tym mówiliśmy, bezwolną kukłą.